Czwarte tysiąclecie. Na orbicie planety zwanej Distantia, położonej niedaleko Złotej Galaktyki, wszystko przebiega jak co dzień. Tak przynajmniej wydawałoby się zwykłemu pilotowi przeciętnego statku.
Jakiś gwiezdny oblatywacz śmignął szybko, obijając się o atmosferę. Nie obchodzą go chyba żadne przepisy dotyczące ruchu orbitalnego. Przeleciał już tysiące kilometrów na niesprawdzonych maszynach. Zawsze tylko drobne usterki. Co niby miałoby się stać? Nagle na prawym skrzydle maszyny (tym, którego poszycie dawno już wędziło się w tlenie atmosfery Distantii) pojawiły się iskry. Ale nie na zewnątrz. Coś chyba stało się w środku, bo do uszu pilota zaczęły docierać niepokojące systemowe sygnały. "Znowu jakieś spięcie" - pomyślał. -"Polatałem na tym cacku wystarczająco długo. Wyląduję w Spaceports Valley". I po chwili połączył się z wieżą: "Odbiór! Tu Lot Testowy M-156-2a, proszę o pozwolenie na lądowanie w Quasarsprings, powtarzam: proszę o pozwolenie na..." Nagle dał się słyszeć niepokojący szum w słuchawkach. Antena została uszkodzona. Jednak oblatywacz niewiele się tym przejął. "Wyląduję bez pozwolenia" - mruknął pod nosem. - "Ich problem"...
***
Zadzwonił telefon. Detektyw Max Spark niechętnie podniósł się z łóżka. Zresztą, kto ucieszył by się z takiej pobudki o czwartej nad ranem? Chwiejnym krokiem poczłapał w kierunku komody, na której leżała komórka.
-Halo? - Zapytał, lewą ręką przecierając oczy.
-Max, wstawaj - ponaglił go głos w słuchawce. - Mamy problem. Duży problem. Jakiś wariat zgarnął naszego pilota znad lądowiska w Quasarsprings.