Jest 16 czerwca 2007, budzę się o 3 rano. Szybki prysznic, śniadanie i oczywiście pakowanie rzeczy. Wczoraj spakowałem tylko te rzeczy, które wiem, że na pewno będą potrzebne, resztę dopakowuję na ostatnie 15 minut. Działanie pod presją zawsze ułatwia mi wybór. Dorzucam jeszcze parę T-shirt’ów, dwie pary dżinsów i coś nie przemakalnego. Aparat fotograficzny zostaje, przecież jadę się dobrze bawić a fotki będzie cykać za mnie cała reszta. Wujek Andrzej, zawsze spoko, wstaje o 4 i odwozi mnie na lotnisko do Pyrzowic. Niedaleko przed Pyrzowicami zauważyliśmy piekarnie. Jesteśmy pierwszymi klientami. Kupuję świeże pieczywko dla wuja a drożdżówki dla mnie na drogę. Jest już 5 rano, wleczemy się za tirem a za godzinę odlatuje mój samolot. Za zakrętem wydaje się być czysto, chociaż wysokie zboże utrudnia widoczność to decyduje się na wyprzedzanie. Nagle Pan „tirowiec” spycha mnie do rowu, przyhamowuję i chowam się z powrotem za naczepę. W tym momencie należy się duży ukłon dla tego właśnie Pana, ponieważ po chwili minął nas nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Żegnam się z wujkiem i oddaję mu kluczyki, za pół godziny mam odlot do Frankfurtu. Zawsze będę żałował decyzji lotu do USA z Katowic, we Frankfurcie czekam 5 godzin na lot do Nowego Yorku. W zeszłym roku lecąc z Warszawy czekałem tylko godzinę. W NYC nie ma reprezentanta CCUSA, który zawsze czeka na przylatujących na podanym terminalu, pewnie odwozi już jakąś grupę do Columbia University. Nie czekam na niego, jestem zbyt zmęczony i nie szkoda mi 15 dolarów na minibusa, który podwozi mnie pod same bramy akademika. Nie mam ochoty z nikim się zaprzyjaźniać i tak jutro każdy rozjedzie się w najrozmaitsze zakątki USA do swojego Campa. Nie udaje się, podbiega zbyt atrakcyjna dziewczyna pytając o drogę do akademika CCUSA. W tamtym roku był on w innym budynku, ja też na początku nie wiedziałem gdzie to jest. Nie pamiętam jej imienia, nie pamiętam też skąd była, ale pojechaliśmy wieczorem z jej paczką nowych przyjaciół na Time Squere. Jest 11 wieczorem, a chodnik szeroki jak przy Marszałkowskiej jest zablokowany, przeciskamy się, czuję ciepło, oddechy i perfum od wszystkich ludzi, mam dosyć. Pomyślałem w tym momencie o broni biologicznej, o wszystkich bakteriach, wirusach, nawet o obozach koncentracyjnych. Wracamy po północy. Biorę klucz do mojego pokoju, ręcznik, pościel i udaję się na 10 piętro. Budzę się, odsuwam okno do góry i łapię świeże powietrze. Widać jakiś wysoki budynek z ogromnymi radiatorami klimatyzacji prawie na całej powierzchni dachu, które pracowały na okrągło całą noc wyciągając ciepłe powietrze, radiatory wciąż parują. Przy wschodzącym słońcu, wygląda to trochę tak jakby cały dach stał w płomieniach. Pobudka o 7 rano, każdy już gotowy, a ja dopiero biorę prysznic. Pomimo że byłem ostatni i tak każdy z bagażami czeka przy drzwiach windy zamiast jeść już śniadanie. Na każdym piętrze tak właśnie było, a było jeszcze gorzej, bo każdy się niecierpliwił i wciskał przycisk. Tak, więc z 10 piętra zjeżdżało się z dziesięcioma przystankami machając, co chwile przy otwierających się drzwiach wszystkim niedowierzającym, że winda jest już pełna. Zdecydowałem się zejść po schodach. W jadalni okazało się, że rzeczywiście jestem trochę spóźniony, kosze z owocami już prawie opróżnione. Biorę jajecznicę z bekonem, tosta z dżemem, płatki z mlekiem i moje ulubione pancakes z syropem klonowym. Na drogę, do plecaka pakuję banany i dwie babeczki. Po śniadaniu każdy idzie na tak zwany ‘orientation’, czyli wykład o tym jak to jest na Campie, o trzech podstawowych zasadach: no sex, no drugs, no alkohol oraz dla tych mniej rozgarniętych, jak radzisz sobie kiedy tęsknisz za domem. Ja tam nie idę, nie ma głupich, już tam kiedyś byłem, wniosek o Social Security Numer, czyli odpowiednik polskiego NIPu też już wypełniałem i składałem. W zamian, szukam dziewczyny, która jedzie w tym roku po raz pierwszy na tego samego Campa co ja i z która pisałem wcześniej emaile. Widziałem ją wcześniej tylko na zdjęciu. Nie ma jej, siadam przy wolnym komputerze na korytarzu i sprawdzam pocztę. Kiedy wszyscy wychodzą, krystalizuje się grupka ludzi która jedzie na Camp Pierce Birchmont w stanie New Hampshire. Wszyscy to moi nowi przyjaciele, z którymi przez 2 miesiące będę mieszkał, pracował, imprezował, spędzał długie, nieprzespane noce na pasjonujących rozmowach. Chcę zacząć się z nimi zaprzyjaźniać, opowiedzieć im jak to było rok temu i że to będą ich najlepsze wakacje w życiu, ale szybko zauważam, że wcale mnie nie słuchają. Są zbyt przestraszeni, za miast na mnie, koncentrują się na tłumie i za nim podążają. Kiedy próbuję zorganizować dwie taksówki dla całej ośmioosobowej grupy, nie są wcale przekonani czy to dobry pomysł. Tłumaczę, że musimy się dostać do Port Authority, skąd bierzemy autobus do Portsmouth, a tam odbierze nas Simon minibusem i że za bilety właściciel Campa nam zwróci kasę. Nikt nie wie czy ma mnie słuchać, część rozbieganym wzrokiem patrzy na budynki dookoła i chyba wcale mnie nie słyszy, zaczynam się powtarzać. Nie ma prawie żadnej reakcji na to co mówię, dalej nie wiem czy kumają że trzeba się dostać na dworzec autobusowy. Podzieliłem ‘owieczki’ na dwie grupy. Łapię pierwszą taksówkę i mówię kierowcy gdzie ma ich zawieść, po chwili zatrzymuje się już druga, pakujemy bagaże. Wsiadam na przednie siedzenie i zagajam kierowcę, aby zdawał sobie sprawę, że wśród zagubionych owieczek jest pasterz, który dokładnie zna drogę na dworzec autobusowy i nie uda mu się nabić taksometru o zbędne mile. Oczywiście w NY na drogach panuje prawo dżungli, często zmieniamy pasy nie używając przy tym kierunkowskazu, lub jedziemy pośrodku, miedzy dwoma pasami, momentami przypomina mi się tunezyjski klimat. Płacę za wszystkich i zostawiam napiwek. Potem 7 godzin jazdy autobusem, z przesiadką w Bostonie, na miejscu jesteśmy wieczorem. Wpadamy do stołówki z miejscem na 300 dzieci. Zawsze jest tam coś do zjedzenia, tak na wszelki wypadek. Przy okazji Greg, właściciel Campa wita nas i objaśnia jeszcze raz, jakie zasady panują na terenie obozu, że dzieci są najważniejsze i one mają pierwszeństwo w korzystaniu z kortów tenisowych, boiska do piłki nożnej, baseballu, kajaków, nart wodnych, strzelnicy, itd. Oczywiście objaśnia, że założycielem obozu był jeszcze jego ojciec i że chce żebyśmy się tu traktowali jak członkowie wielkiej rodziny. Greg to prawdziwy biznesmen, zatrudnia co roku około 150 osób z całego świata aby obóz mógł funkcjonować, ma do tego dyrektora zajmującego się rekrutacją, a pomimo to pamięta imiona większości osób i zawsze można z nim pogadać. Greg utrzymując rodzinne tradycje, razem z żoną i dziećmi również pracuje na terenie obozu, oprócz tego jest dużo wychowawców i dyrektorów odpowiedzialnych za sprawne nadzorowanie pracy ‘support staffu’ oraz ‘canselorów’. Canselorzy to osoby pilnujące aby dzieci według ustalonego planu chodziły na różne zajęcia, gry, generalnie sprawujące opiekę nad dziećmi. Niektórzy, tak zwani specjaliści, wyszkoleni w różnych dziedzinach sportu, zajmują się nauką danej dyscypliny. Support staff, czyli zaledwie 24 osoby z pośród 150 pracują w kuchni, pralni lub pomagają w utrzymaniu całego terenu obozu. Już dwa lata temu wybrałem tą ostatnią pozycję i nie żałuję wyboru. Ja, mój najlepszy kolega Stas, Adrew, Alex oraz nasz szef, najlepszy nauczyciel-mentor Jose, tworzymy ekipę utrzymującą porządek. Jako że to mój drugi raz na tym obozie, szybko dokształcam nowych kolegów z zakresu obowiązków, które należy wykonywać starannie, mniej starannie, lub wcale. Jeździmy bardzo powoli, starym, 25-letnim chevroletem, przerzucając worki śmieci z kuchni, przewozimy czasem siano dla koni, lub krzesła, ławki, czasem dowozimy kosiarki w jakieś miejsce i tam kosimy. Jeździmy przy tym bardzo powoli, zgodnie z zaleceniem Grega do 5 mili na godzinę ze szczególną troską o dzieci. Nie zapominamy, że my też jesteśmy dziećmi i jeździmy jeszcze wolniej, czasem zatrzymujemy się, żeby zjeść lody, albo skoczyć do kuchni po jakieś owoce, albo do toalety. Mówiąc krótko bardzo się o siebie troszczymy. Oczywiście, za co się nie bierzemy robimy to z pełną kurtuazją i starannością o szczegóły, czas nie gra roli. Robimy to tak, aby każdy miał z tego maksymalnie dużo frajdy i aby szef był zadowolony, a Jose jest zadowolony, kiedy Greg jest zadowolony. Jako że wiem z doświadczenia, o co w tym wszystkim biega, w tym roku każdy w tej ekipie jest bardziej zrelaksowany i szczęśliwy. Jestem drugim po Jose mentorem, szybko przez moich kolegów zostaję mianowany jako Rozpizdyaj. Kochamy naszą pracę, w wolnym czasie zarażamy pozostałych znajomych, mieszkających z nami w domku, swoistym stylem rozpizdyaj. Nazywamy naszą ekipę Professional Maintenance, czasem dla rozluźnienia atmosfery Power Rangers, tak aby inni nie pomyśleli że się ‘napinamy’. Najtrudniejszy okazuje się Andrew z Ukrainy. Ma 18 lat i jest bardzo, bardzo ambitny, wszystko wykonuje szybko, starannie i efektywnie. Poza tym, Andrew jest diabelnie zazdrosny, kiedy raz w tygodniu trzeba wywieźć kartony jakieś 15 mili poza teren obozu do punktu utylizacji a Jose zawsze mnie powierza prowadzenia ciężarówki. Do tego, na parkingu stoi stary niebieski pickup i ma zepsute hamulce. Andrew bardzo chce się wykazać, kupuje płyn hamulcowy i próbuje go naprawić, może wtedy zdobędzie większy szacunek u naszego szefa, a ten pozwoli mu prowadzić każdy możliwy dostępny pojazd na Campie. Starania Andrew spaliły na panewce, Jose zabiera kluczyki. Miesiąc później Andrew ma urodziny, robimy imprezę, zabieramy dużo jedzenia z kuchni do naszego domku, Simon we Francji ma doświadczenie w organizowaniu imprez na dużą skalę z udziałem sławnych DJi a dla nas organizuje dobre granie, styropianową lodówkę z lodem, i dodatkowe fotele, dziewczyny przygotowują urodzinowy tort, a ja ze Stasem pracujemy nad neonem z napisem „nice chicks here”. Nikt niczego tutaj nie organizuje, każdy wykazuje się tylko własną inicjatywą i chęcią zrobienia innym niespodzianki. Andrew dostaje od nas w prezencie kluczyki do niebieskiego pickupa oraz nowy przydomek, blue shevy lover. Są to moje najlepsze wakacje życia, każdy jest pełen energii i wnosi coś od siebie. Dopingujemy słabe ogniwa aby przyłączały się do zabawy, nikt nikogo nie krytykuje, ewentualnie się śmiejemy tak że nas brzuchy bolą.
Był to tylko zarys tego, co działo się u nas w domku. Kiedy mieszka 12 chłopaków i 12 dziewczyn za ścianą w jednym domku przez 2 miesiące nie ma mowy o nudzie. Każdy wnet pojmuje że jest się tu po to aby dobrze się bawić. Nie napiszę o tym wszystkim co się działo każdego dnia, jak jeździliśmy co niedzielę na wycieczki do Bostonu, Portsmouth czy Portland, jak szef zabierał nas do restauracji czy na imprezę na statku, jak 6 naszych przyjaciół pojechało odwiedzić swojego prezydenta Francji bo akurat spędzał miesięczne wakacje w tej samej miejscowości co my i wielu innych rzeczach. Wiem jedno- Camp Pierce Birchmont nigdy nie zapomni legendy Proffesional Maintenance 2007, a my Camp’u. Po obozie miałem możliwość legalnej pracy przez kolejny miesiąc, pojechałem do stanu Vermont i pomagałem parze w podeszłym wieku remontować dom. Jeżeli chcesz wiedzieć, co było dalej, albo chcesz spędzić podobne wakacje zadzwoń do mnie pod numer 692165521
skończyłem pisać artykuł o moich wakacjach,
wiem że pisałem go pod wpływem silnych emocji,
chciałem aby teskt jak najlepiej oddał klimat danego miejsca, dlatego też zdaję sobie sprawę z wielu błędów stylistycznych, interpunkcyjnych czy ortograficznych na które nie byłem w stanie poświecić pełnej uwagi i nie jestem specjalistą w tym zakresie.
Mam nadzieję, że tekst zainteresuje i będzie nadawał się do poprawki.
Jako że aktualnie pracuję na terenie śląska jako reprezentant CCUSA, namówiłem już znajomego na taki wyjazd (był w tym roku) i znam wielu zadowolonych ludzi z takiego wyjazdu i jestem przekonany, że jest to idealny program dla studentów którzy chcą wyjechać na wakacje do USA, a nie mają wielu pieniędzy